Doug Liman, reżyser takich filmów jak
"Tożsamość Bourne'a", "Pan i Pani Smith" czy
"Jumper", zabrał się za kino science-fiction. Twórca na podwaliny
swojego dzieła wybrał powieść "All you need is kill" autorstwa Hiroshiego
Sakurazaki. Do swojej produkcji udało mu się zwerbować gwiazdę pierwszego
formatu w osobie Toma Cruise'a, uroczą Emily Blunt oraz świetnego, acz
zapomnianego ostatnimi czasy Billa Paxtona. Najprościej ujmując, udało mu się
stworzyć mix "Dnia świstaka", "Szeregowca Ryana" i
"Wojny światów". Garściami czerpie również z gier wideo skupiających
się na inwazji obcej rasy na naszą planetę. Czy to nie zbyt wiele na jedną
produkcję? Czy nie wyszła z tego jakaś niestrawna papka? Skądże znowu. To danie
jest przepyszne.
Bohaterem filmu jest Bill Cage (Tom Cruise).
Ciapowaty, stroniący od przemocy podpułkownik armii Stanów Zjednoczonych,
którego główną rolą jest zachęcanie obywateli do walki z kosmitami. Taki z
niego piarowiec. Nieoczekiwanie bohater zostaje wysłany na pierwszą linię
frontu, podczas Dnia Sądu. Dnia który ma przelać szalę zwycięstwa nad obcą rasą
zwaną Mimics. W trakcie desantu lotniczego na plażach Francji, Bill zostaje
opryskany "krwią" przedstawiciela obcej rasy, co skutkuje jego
śmiercią. Chwilę potem budzi się na parkingu niedaleko koszar, a wszystko po
to, by przeżyć od nowa dzień poprzedzający bitwę. I tak w sumie kilka set razy.
Podczas jednej z prób przetrwania na polu walki, trafia na Ritę Vrataski (Emily
Blunt) vel "Full Metal Bitch", bohaterkę jednej z wcześniejszych,
wygranych przez ludzkość bitew. Ta prosi go, aby odnalazł ją po ponownym
przebudzeniu. Wszystko po to, by mogła wyszkolić go na super żołnierza. Jak się
okazuje, Rita wie co na okrągło przeżywać musi Cage. Czy uwięziony w pętli
czasu bohater, okaże się być ostatnią deską ratunku gatunku ludzkiego?
Czy tak naprawdę jest "Na skraju
jutra"? To widowisko sci-fi, blockbuster posiadający budżet rzędu 180 mln
dolarów. Jest jednak coś, co wyróżnia go na tle wakacyjnych hitów, które nie
każą nam widzom wysilać zbytnio półkuli mózgowych. Posiada on świetnie
skonstruowaną fabułę, opierającą się na wyżej wspomnianej książce japońskiego
autora. Wątek czasu wiele razy wykorzystywany był w świecie filmu. Również
wiele razy był to wątek zbyt mocno zagmatwany by cieszyć widza. Tutaj dostajemy
historię prostą, acz zmuszającą widza do lekkiego, przyjemnego wręcz wysiłku
intelektualnego. Wszystko podane jest w bardzo przystępnej formie, co ważne,
ponieważ nie męczy nas podczas seansu. W ogóle warto wspomnieć, jak mocno
produkcja ta przypomina rozgrywkę znaną z gier wideo. Bohater ginie tutaj
dziesiątki, a nawet setki razy. Czy nie przypomina Wam to godzin spędzonych nad
typowymi shooterami, ciągłe wczytywanie ostatniego checkpointu, w celu jak
najdoskonalszego przejścia kolejnego etapu w fabule? Mniej więcej tak wygląda
część tego filmu. I jest to moim zdaniem atut. Bardzo widowiskowy atut.
Do kolejnych plusów najnowszego filmu Limana,
warto dodać relację między główną parą bohaterów. W przeciwieństwie do wielu
tego typu produkcji, reżyser daruje sobie nachalny, naciągany wątek
romantyczny. Skupia się za to na ukazaniu relacji między bohaterskich
związanych z dążeniem do wykonania celu misji, jaka spoczywa na ich barkach.
Bill Cage i Rita Vrataski świetnie dopełniają się na placu boju. Ich relacje
może nie są zawsze idealnie bezkonfliktowe, jednak niejednokrotnie ratują siebie
z opałów. Tom Cruise udowadnia, że stworzony jest do widowiskowego kina sci-fi.
I pomimo 50 na karku radzi sobie świetnie z fizyczną stroną swojej roli. Emily Blunt nie ustępuje mu kroku i podobnie jak w "Looper: Pętla Czasu"
ukazuje nam kawał twardej, zdecydowanej kobiety. Jest świetna w roli heroiny.
Jeśli jesteśmy już przy kreacjach aktorskich, to grzechem byłoby pominięcie
świetnego Billa Paxtona. Jego rola przemądrzałego, nieco upierdliwego starszego
sierżanta Farrela, wprowadza do filmu nieco humoru, bez którego każdy porządny
wakacyjny hit obejść się nie może.
Podczas realizacji większości scen oraz efektów
specjalnych reżyser sięgnął po tradycyjne metody ich realizacji. Mamy więc
tutaj minimalną ilość tzw. "green screenu", za to mnóstwo szyn, linek,
wysięgników itp., dzięki którym bohaterowie przeistaczają się na ekranie w
śmiercionośne maszyny do zabijania, odziane w metalowe, bojowe egzoszkielety. A
są przy tym szalenie efektowni. Oglądanie szalonych scen prosto z pola bitwy ze
świadomością jak wiele pracy włożono w każde nawet najdrobniejsze ujęcie,
wzbudza podziw dla twórców. W ogóle strona audiowizualna prezentuje się
niezwykle okazale. Koncepty mimików są naprawdę interesujące, aczkolwiek wątpię
by przeszły do historii kina. Niemniej jednak wizualnie film cieszy oko.
Tom Cruise już nie raz ratował świat z
opałów. Było tak chociażby we wspomnianej „Wojnie Światów” czy ubiegłorocznej „Niepamięci”.
Śmiem jednak twierdzić, że „Na skraju jutra” to najlepsza odsłona walki tegoż
aktora z kosmitami. Cruise nie stracił swojego uroku i nadal posiada wystarczająco dużo charyzmy, aby pociągnąć do przodu każdy film. Jest to też zdecydowanie jeden z najlepszych filmów jakie
dane mi było obejrzeć w tym roku. Na przyszłość, życzyłbym sobie jak i Wam, jak
najwięcej tego typu produkcji. Widowiskowych, a jednocześnie przemyślanych i
nie kpiących sobie z widza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz