Po
ponad 30 latach reżyser George Miller powraca do świata Szalonego Maxa. Mela
Gibsona zastępuje tym razem Tom Hardy, a towarzyszy mu zastęp młodych niewiast
oraz waleczna Furiosa. Czy siedemdziesięcioletni reżyser stanął na wysokości
zadania i dał nam film na miarę stworzonego trzy dekady temu uniwersum i
oczywiście na miarę XXI wieku?
Odpowiedź
może być tylko jedna - TAK. "Mad Max: Na drodze gniewu" to film
doskonały w każdym calu. Fantastycznie zrealizowany, piękny wizualnie, z
odpowiednią dozą fabuły, dialogów i akcją, która podnosi u widzów poziom
adrenaliny. Reżyserowi udało się stworzyć nietuzinkowy, bogaty w szczegóły,
postapokaliptyczny świat. Jego mitologia naprawdę robi wrażenie. Gdy po
godzinie filmu widz siedzi w fotelu kinowym z przekonaniem, iż nic już go nie
zaskoczy, wtedy opada mu szczęka, bo inaczej tego opisać się nie da.
W
nowym "Mad Maxie" trafiamy do bliżej nieokreślonej przyszłości, w
której świat zamienił się w jałową pustynię. Jego największym dobrodziejstwem
są paliwo, woda oraz broń palna. Dowiadujemy się o istnieniu trzech
"miast", przy czym każde z nich posiada tylko jeden ze wspomnianych
zasobów. Okazję wymiany pomiędzy tymi lokacjami wykorzystuje wspomniana
waleczna Furiosa (Charlize Theron), kierująca potężną cysterną pełną wody.
Nieoczekiwanie w jej ucieczkę wplątuje się tytułowy Max Rockatansky (Tom Hardy).
Tak oto rozpoczyna się szalona podróż, podczas której ważyć się będą losy
niejednego ludzkiego życia.
Cholera,
nowy Max naprawdę jest szalony. Wcielający się w niego Tom Hardy wypowiada
podczas całego sensu dosłownie kilkanaście zdań. W wykreowanej przez niego
postaci po prosto widać osobę szaloną, nastawioną wyłącznie na przetrwanie, a
do tego prześladowaną przez tragiczną przeszłość. I co najciekawsze to nie Max
jest tu czołową postacią, a partnerująca mu na ekranie Charlize Theron w jako
Furiosa. Jest twarda i zdeterminowana. To tak naprawdę jej historia, ale o tym
dowiecie się więcej w kinie.
Film
George'a Millera już teraz zdaje się pretendować do dzieła kultowego. Takiego,
które za kilka, bądź kilkanaście lat będziemy wspominać z nostalgią i uśmiechem
na twarzy. "Na drodze gniewu" wygląda fenomenalnie i fakt, iż większą
część tej filmowej rozpierduchy (bo jak to inaczej nazwać?) jest zasługą
praktycznych efektów specjalnych, a nie zbyt mocno eksploatowanego ostatnimi
laty CGI, wręcz zmusza do ogromnego podziwu. Chwała australijskiemu twórcy za
to, że pomimo zaawansowanego wieku i przeciwności losu, nie poddał się i
stworzył dla nas to arcydzieło kina rozrywkowego i jeden z najlepszych filmów akcji ostatnich lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz