„Snowpiercer: Arka Przyszłości” to najnowszy film, a za
razem anglojęzyczny debiut Joon-ho Bonga. Koreańskiego reżysera znanego chociażby
z „The Host: Potwór”. Skośnookiemu twórcy udało się zebrać iście hoolywoodzką
obsadę w której skład wchodzą m.in. Chris Evans, Jamie Bell, John Hurt, Tilda
Swinton oraz Octavia Spencer. Rodzimy kraj reżysera reprezentuje etatowy aktor
większości jego produkcji czyli Kang-ho Song.
O czym opowiada sam film i czymże jest w ogóle tytułowy
Snowpiercer? Otóż w niedalekiej przyszłości ludzie pragnąc zapanować nad
efektem cieplarnianym wysyłają w przestrzeń kosmiczną specjalne urządzenia,
których zadaniem ma być lekkie ochłodzenie klimatu. Jednakże coś idzie nie tak,
urządzenia te płatają figla i Ziemię ogarnia totalne zlodowacenie. Brakuje
tylko Scrata i jego orzeszka wprost z „Epoki Lodowcowej”. Wtem z pomocą
ludzkości idzie niejaki Wilford. Konstruktor, bogacz, miłośnik pociągów. I
właśnie nasz Snowpiercer okazuje się być pociągiem z przeogromną ilością
wagonów. Pojazd ten jest perpetuum mobile, napędzanym przez reaktor znajdujący
się w lokomotywie. Jak sama nazwa wskazuje jest on „łamaczem śniegu”, śniegu którego
wykorzystuje się do pozyskania wody. Nasz Snowpiercer to cud techniki jaki spadł
ludzkości niczym dar z nieba. W nim to każdy wagon odpowiedzialny jest za
konkretną funkcję. Czy to zaopatrzeniową, czy wypoczynkową bądź
edukacyjno-rozrywkową. Wszystkie zaś tworzą jeden ogromny ekosystem. Mówię Wam,
to robi naprawdę ogromne wrażenie.
W pociągu panuje podział na klasy społeczne. Począwszy od
lokomotywy w której żyje Wilford, zwany wybawcą. Im bliżej końca tym klasa
społeczna jest niższa. Końcowe wagony pociągu, tzw. ogon, zamieszkują
najbiedniejsi, plebs. Warunki w jakich żyją do złudzenia przypominają te z
obozów koncentracyjnych. Nietrudno się więc domyślić, że owa biedota planuje bunt,
powstanie, rewolucję, jak zwał tak zwał. Mają oni najzwyczajniej w świecie dość
warunków bytu, w tym „posiłków”, czyli tabliczek, galareto podobnych batonów
proteinowych. Od słowa tylko krok dzieli ich do czynów.
Na czele buntu staje Curtis (Chris Evans). Prowadzi on za
sobą grupę rebeliantów, która po drodze stawić musi czoła przeróżnym
przeszkodom, głównie wojsku Wolforda, które to jest znacznie lepiej uzbrojone.
Po drugiej stronie barykady stoi Mason (Tilda Swinton). Paskudne babsko myślące
tylko o swoim dobrze i propagujące hasełka ku czci wybawiciela ludzkości,
Wilforda. Prawą ręką Curtisa okazuje się być Edgar. Tę parę bohaterów łączy
pewna przerażająca historia z przeszłości. Mogę Was zapewnić iż Curtisa po
drodze do lokomotywy spotka wiele niespotykanych wydarzeń.
Pod względem technicznym „Snowpiercer” prezentuje się
całkiem dobrze. W dobrym stylu udaje wakacyjny blockbuster, którym powiedzmy
sobie szczerze nie jest. Reżyser stawia w tym przypadku na treść, nie na formę.
Na próżno doszukiwać się tutaj wybuchów czy innych zapierających dech w
piersiach efektów specjalnych. Ale spokojnie, film jest przyjemny dla oka. Bong
stworzył według mnie kameralne science-fiction z elementami
polityczno-wojennymi. Jest to najprościej mówiąc odzwierciedlenie otaczającego
nas świata. I to jest siła tej produkcji. Świetna obsada, ciekawa fabuła oraz
surowy post apokaliptyczny klimat sprawiają, że film ten ogląda się z czystą
przyjemnością, a jednocześnie z uczuciem przerażenia i obawą przed wizją
przyszłości jaką prezentuje nam ten film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz