Najnowszy
film Bretta Ratnera to kolejne spojrzenie na jednego z najpopularniejszych
herosów wszech czasów. Półboga, syna Zeusa oraz śmiertelniczki Alkmeny. Chyba
każdy z Was zna tą postać, oglądał wcześniej przynajmniej jeden film, serial
czy chociażby bajkę Disneya. Herculesa jest bowiem w popkulturze od groma. W samym
tylko 2014 roku, mamy możliwość obejrzenia aż 3 filmów opowiadających o jego
przygodach. Prócz branego tutaj pod lupę „Herculesa” z Dwaynem „The Rock”
Johnsonem, wymienić można „Legendę Herkulesa” oraz „Hercules Reborn”. Jednak o
tych dwóch ostatnich tworach szkoda nawet dyskutować. Sprawa wygląda zupełnie
inaczej w przypadku tego zdecydowanie najdroższego przedstawiciela, z wyżej
wymienionych przeze mnie filmów. A wszystko przez to, że stawia on tytułowego
bohatera w zupełnie innym niż dotychczas świetle.
Akcja filmu rozgrywa się 12 tysięcy lat p.n.e. Hercules
to doświadczony w boju wojownik, który po wykonaniu swoich słynnych 12 prac i
tragicznej utracie rodziny, robi za wojennego najemnika. Towarzyszy mu pięcioosobowa
grupa w której skład wchodzą: przewidujący przyszłość Amfiaraos (Ian McShane),
nieco ironiczny Autolykos (Rufus Sewell), wierny i rządny krwi Tydeus (Aksel
Hennie), wojownicza amazonka Atalanta (Ingrid Bolsø Berdal) oraz mistrz PR-u,
bratanek Jolaos (Reece Ritchie). Cała ta grupa to mieszanka wybuchowa, pełna
przeróżnych charakterów i temperamentów. Łączy ich jednak coś więcej niż praca,
są dla siebie jak rodzina i udowadniają to niejednokrotnie. Przed nimi trudne
zadanie, bowiem król Tracji, Kotys (John Hurt), zatrudnia ich do wyszkolenia
jego armii na potężnych wojowników. Wydarzenia dziejące się na ekranie obierają
jednak nieprzewidziany przez bohaterów obrót. Hercules stanie więc przed nie lada
dylematem.
Fabularnie film nie wyróżnia się niczym
nadzwyczajnym. Jest to prosta, dosyć przewidywalna dla widza opowieść o wojnie,
zdradzie, bohaterstwie i oczywiście cierpieniu. Jednakże największą siłą produkcji
Ratnera jest jej widowiskowość i niespodziewanie lekki, przyjemny i
niewymuszony humor. Reżyser wraz ze scenarzystami obalają wszelakie mity
towarzyszące postaci Herkulesa. Jest on tu ukazany bardziej jako śmiertelnik
obdarzony większą niż przeciętny człowiek silą i wytrzymałością, niż jako
półbóg, syn Zeusa. Z resztą nawet kompani naszego bohatera żartują między sobą,
iż legendy opowiadane na cześć ich kamrata, ubarwione są do granic możliwości
(co niewątpliwie jest zasługą jego bratanka, znanego bajkopisarza Jolaosa). Wystarczy
tylko uważnie śledzić poczynania bohaterów, aby dojść do podobnych wniosków. Dużo
w tym wszystkim metafor oraz ubarwień. Jednakże wszystko to łączy się ze sobą w
przyjemną w odbiorze całość.
„Hercules” to stworzona na wysoką
skalę produkcja, która idealnie sprawdza się jako wakacyjna rozrywka z colą i
popcornem w garści. Oferuje widzom naprawdę przyjemny humor oraz wciągającą i
dobrą jak na tego typu produkcje fabułę. Film rzuca nieco inne niż dotychczas
światło na historię najpopularniejszego herosa w dziejach ludzkości. Odziera
jego historię z wszelakich udziwnień i serwuje nam pełnokrwistego bohatera. Rola
Herculesa wydaje się być skrojona idealnie pod Dwayne’a Johnsona, a aktor skutecznie
nas w tym uświadamia. Nie pozostaje nam nic, tylko czekać na jego dalsze
przygody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz