MCU (Marvel Cinematic Universe) to w tej chwili
wystarczająco rozwinięte uniwersum, które bez wprowadzania nowych głównych
bohaterów, dałoby sobie świetnie radę. Jednak Marvel do spółki z Disneyem
postanowili zaryzykować, tworząc film na podstawie komiksu, który nie posiada
tak ogromnej rzeszy fanów jak bohaterowie „Avengers”, z Iron Manem na czele. Mowa
tu o tytułowych Strażnikach Galaktyki, grupie bohaterów często określanych
właśnie jako kosmiczni Avengers. Wydaje Wam się, że Hulk czy Thor to niezbyt
realistyczni bohaterowie? Co powiedzie na wiecznie ściągającego na siebie pech
złodzieja, kosmiczną zabójczynię, niezbyt rozgarniętego mściciela rządnego
zemsty, humanoidalne drzewo i gadającego szopa? Tak, to są właśnie nasi bohaterowie.
Wymienione przeze mnie postacie to w wyżej wskazanej
kolejności: Peter Jason Quill aka Star-Lord (Chris Pratt), Gamora (Zoe
Saldana), Drax Niszczyciel (Dave Bautista), Groot (Vin Diesel) oraz Rocket
(Bradley Cooper). Z czystym sumieniem stwierdzam, że to jedna z najbardziej
pokręconych grup jakie dane mi było oglądać na ekranie czy to kina, czy
telewizora. Dodajmy do tego świetny drugi plan w postaci m.in. Yondu Udonta (Michael
Rooker), Nova Prime (Glen Close) czy Kolekcjonera Taneleer Tivana (Benicio Del
Toro) oraz porządny czarny charakter w postaci Ronana Oskarżyciela (Lee Pace)
wraz z jego prawą ręką Nebulą (Karen Gillan) i otrzymujemy mieszankę iście
wybuchową. Wybuchową, w pełnym tego słowa znaczeniu. Ogólnie rzecz biorąc, film
został zagrany przez aktorów świetnie. Największą pochwałę otrzymuje ode mnie
Chris Pratt, który w kapitalny sposób stworzył postać, mającą w sobie
zawadiackość Hana Solo, pewność siebie Tony’ego Starka i błysk w oku Marty’ego
McFly’a, a do tego świetnie… tańczy.
Nasza przygoda ze Strażnikami rozpoczyna się na
Ziemi, w latach osiemdziesiątych. Wtedy to młody Peter Quill staje się wpierw
świadkiem śmierci własnej matki, a dosłownie kilka chwil później ofiarą
porwania przez statek kosmiczny. Akcja przenosi się mniej więcej 26 lat do
przodu, Quill już jako kosmiczny Tomb Raider, wychowany przez kosmitę Yondu i
jego zgraję rzezimieszków, podejmuje się zdobycia tajemniczego artefaktu
zwanego Globem. Po zdobyciu swojego celu i efektownej ucieczce przed nieznanymi
mu łowcami, Quill udaje się na planetę Xandar w celu sprzedania swojego łupu.
Planeta ta zamieszkała przez korpus Nova (najprościej nazwać ich galaktyczną
policją), staje się miejscem pierwszego, niezbyt przyjaznego spotkania naszych
głównych bohaterów. To co zaczęło się od Globu, przeradza się w
międzygalaktyczną space operę, w pełnym tego słowa znaczeniu. Bohaterowie
przemieszczają się z miejsca na miejsce, niejednokrotnie ledwo uchodząc z
życiem. Wszystko w celu uratowania galaktyki.
Strona audiowizualna najnowszego filmu Jamesa Gunna
to klasa sama w sobie. Dawno nie widziałem tak fantastycznie wyglądającego widowiska.
„Strażnicy Galaktyki” zostawiają w tyle wszystkie blockbustery ostatnich lat, a
jednym konkurentem do miana najładniejszego/najefektowniejszego filmu ostatniej
dekady jest „Avatar” Jamesa Camerona, poważnie! Pierwsza myśl jaka nasuwa mi
się do głowy po seansie to: „Cholera, doczekałem się „Gwiezdnych Wojen” XXI
wieku!”. Umieszczenie na ścieżce dźwiękowej klasyków muzyki lat osiemdziesiątych
było dla twórców strzałem w dziesiątkę. Efekt jest kapitalny. Nie bez powodu
Star-Lord śmiga z walkmanem przypiętym do pasa. Ba! Jest gotów poświęcić dla
niego życie! Muzyka w tym filmie odgrywa zdecydowanie arcyważną rolę. „Strażników
Galaktyki” charakteryzuje również świetny humor, idealnie dobrany żart
sytuacyjny oraz element zaskoczenia. Tak, w filmie jest kilka komicznych zwrotów
akcji, których byście się nigdy nie spodziewali.
James Gunn może spać spokojnie. Udało mu się
stworzyć film perfekcyjny w każdym calu. Oferujący wciągają, acz niezagmatwaną
fabułę, kapitalne postacie, które idealnie wpasowują się w filmowy świat
Marvela. Poczucie humoru stoi tu na bardzo wysokim poziomie. Reżyser z gracją
bawi się elementami popkultury, przywracając widzom wspomnienia dawnych lat. „Strażnicy
Galaktyki” to powiew świeżości w gatunku kina science-fiction. To spektakularny
powrót space opery, który uświadamia nam, jak bardzo kochamy ten gatunek kina. Dzięki tym wszystkim czynnikom możemy chociaż na
chwilę zapomnieć o dramatycznych wydarzeniach jakie miały miejsce podczas
Drugiej Fazy MCU (Odsyłam Was do „Kapitan Ameryka: Zimowy
Żołnierz”). Takim oto sposobem uwielbiane przez rzeszę fanów
uniwersum rozszerza swoje granice na całą galaktykę. Gwarantuję Wam, że seans tego filmu wywoła u Was niezapomniane
przeżycia.
Na
sam koniec mały smaczek, porównajcie sami :)
Też się podobało:) świetnie, również widze w tym SW XXI wieku:) Się czytało, aczkolwiek do Avatara bym nie porównywał:) Pozdro
OdpowiedzUsuńByć może lekko przesadziłem z tym porównaniem, ale film wygląda obłędnie :)
UsuńNa Strażników koniecznie muszę się wybrać, bo jeszcze nie miałam okazji. Twoja recenzja jak zwykle bardzo ciekawa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Koniecznie musisz się wybrać do kina :)
UsuńDziękuję za miłe słowa! :)