poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Space opera na miarę XXI wieku - "Strażnicy Galaktyki".

MCU (Marvel Cinematic Universe) to w tej chwili wystarczająco rozwinięte uniwersum, które bez wprowadzania nowych głównych bohaterów, dałoby sobie świetnie radę. Jednak Marvel do spółki z Disneyem postanowili zaryzykować, tworząc film na podstawie komiksu, który nie posiada tak ogromnej rzeszy fanów jak bohaterowie „Avengers”, z Iron Manem na czele. Mowa tu o tytułowych Strażnikach Galaktyki, grupie bohaterów często określanych właśnie jako kosmiczni Avengers. Wydaje Wam się, że Hulk czy Thor to niezbyt realistyczni bohaterowie? Co powiedzie na  wiecznie ściągającego na siebie pech złodzieja, kosmiczną zabójczynię, niezbyt rozgarniętego mściciela rządnego zemsty, humanoidalne drzewo i gadającego szopa? Tak, to są właśnie nasi bohaterowie.

Wymienione przeze mnie postacie to w wyżej wskazanej kolejności: Peter Jason Quill aka Star-Lord (Chris Pratt), Gamora (Zoe Saldana), Drax Niszczyciel (Dave Bautista), Groot (Vin Diesel) oraz Rocket (Bradley Cooper). Z czystym sumieniem stwierdzam, że to jedna z najbardziej pokręconych grup jakie dane mi było oglądać na ekranie czy to kina, czy telewizora. Dodajmy do tego świetny drugi plan w postaci m.in. Yondu Udonta (Michael Rooker), Nova Prime (Glen Close) czy Kolekcjonera Taneleer Tivana (Benicio Del Toro) oraz porządny czarny charakter w postaci Ronana Oskarżyciela (Lee Pace) wraz z jego prawą ręką Nebulą (Karen Gillan) i otrzymujemy mieszankę iście wybuchową. Wybuchową, w pełnym tego słowa znaczeniu. Ogólnie rzecz biorąc, film został zagrany przez aktorów świetnie. Największą pochwałę otrzymuje ode mnie Chris Pratt, który w kapitalny sposób stworzył postać, mającą w sobie zawadiackość Hana Solo, pewność siebie Tony’ego Starka i błysk w oku Marty’ego McFly’a, a do tego świetnie… tańczy.


Nasza przygoda ze Strażnikami rozpoczyna się na Ziemi, w latach osiemdziesiątych. Wtedy to młody Peter Quill staje się wpierw świadkiem śmierci własnej matki, a dosłownie kilka chwil później ofiarą porwania przez statek kosmiczny. Akcja przenosi się mniej więcej 26 lat do przodu, Quill już jako kosmiczny Tomb Raider, wychowany przez kosmitę Yondu i jego zgraję rzezimieszków, podejmuje się zdobycia tajemniczego artefaktu zwanego Globem. Po zdobyciu swojego celu i efektownej ucieczce przed nieznanymi mu łowcami, Quill udaje się na planetę Xandar w celu sprzedania swojego łupu. Planeta ta zamieszkała przez korpus Nova (najprościej nazwać ich galaktyczną policją), staje się miejscem pierwszego, niezbyt przyjaznego spotkania naszych głównych bohaterów. To co zaczęło się od Globu, przeradza się w międzygalaktyczną space operę, w pełnym tego słowa znaczeniu. Bohaterowie przemieszczają się z miejsca na miejsce, niejednokrotnie ledwo uchodząc z życiem. Wszystko w celu uratowania galaktyki.


Strona audiowizualna najnowszego filmu Jamesa Gunna to klasa sama w sobie. Dawno nie widziałem tak fantastycznie wyglądającego widowiska. „Strażnicy Galaktyki” zostawiają w tyle wszystkie blockbustery ostatnich lat, a jednym konkurentem do miana najładniejszego/najefektowniejszego filmu ostatniej dekady jest „Avatar” Jamesa Camerona, poważnie! Pierwsza myśl jaka nasuwa mi się do głowy po seansie to: „Cholera, doczekałem się „Gwiezdnych Wojen” XXI wieku!”. Umieszczenie na ścieżce dźwiękowej klasyków muzyki lat osiemdziesiątych było dla twórców strzałem w dziesiątkę. Efekt jest kapitalny. Nie bez powodu Star-Lord śmiga z walkmanem przypiętym do pasa. Ba! Jest gotów poświęcić dla niego życie! Muzyka w tym filmie odgrywa zdecydowanie arcyważną rolę. „Strażników Galaktyki” charakteryzuje również świetny humor, idealnie dobrany żart sytuacyjny oraz element zaskoczenia. Tak, w filmie jest kilka komicznych zwrotów akcji, których byście się nigdy nie spodziewali.



James Gunn może spać spokojnie. Udało mu się stworzyć film perfekcyjny w każdym calu. Oferujący wciągają, acz niezagmatwaną fabułę, kapitalne postacie, które idealnie wpasowują się w filmowy świat Marvela. Poczucie humoru stoi tu na bardzo wysokim poziomie. Reżyser z gracją bawi się elementami popkultury, przywracając widzom wspomnienia dawnych lat. „Strażnicy Galaktyki” to powiew świeżości w gatunku kina science-fiction. To spektakularny powrót space opery, który uświadamia nam, jak bardzo kochamy ten gatunek kina. Dzięki tym wszystkim czynnikom możemy chociaż na chwilę zapomnieć o dramatycznych wydarzeniach jakie miały miejsce podczas Drugiej Fazy MCU (Odsyłam Was do „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz”). Takim oto sposobem uwielbiane przez rzeszę fanów uniwersum rozszerza swoje granice na całą galaktykę. Gwarantuję Wam, że seans tego filmu wywoła u Was niezapomniane przeżycia. 

Na sam koniec mały smaczek, porównajcie sami :)

4 komentarze:

  1. Też się podobało:) świetnie, również widze w tym SW XXI wieku:) Się czytało, aczkolwiek do Avatara bym nie porównywał:) Pozdro

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może lekko przesadziłem z tym porównaniem, ale film wygląda obłędnie :)

      Usuń
  2. Na Strażników koniecznie muszę się wybrać, bo jeszcze nie miałam okazji. Twoja recenzja jak zwykle bardzo ciekawa.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie musisz się wybrać do kina :)
      Dziękuję za miłe słowa! :)

      Usuń