Jeden z największych wizjonerów kina, Sir Ridley
Scott, miał ostatnimi laty dosyć średnią passę. Jego dokonania w postaci
„Adwokata” oraz „Prometeusza”, znajdowały się wysoko na listach rozczarowań ubiegłych
lat. Swoje winy reżyser odkupić mógł najnowszym widowiskiem biblijnym,
opowiadającym o losach Mojżesza i wyprowadzeniu Izraelitów z Egiptu. Czy
podołał temu zadaniu? Opinie za granicą są niezbyt pochlebne, jednak wydaję mi
się, że jednocześnie zbyt mocno zaniżone.
„Exodus: Bogowie i Królowie” opowiada nam losy
dorosłego Mojżesza, który od maleńkości wychowywał się na dworze Faraona
Setiego. Jego syna, nieco nadpobudliwego, rządnego władzy i wielkości Ramzesa, traktował
niczym brata. Sam Mojżesz wydaje się być jego przeciwnością. Skromny, nie
wywyższający się, ugodowy lecz nie uległy. Wcielający się w niego Christian
Bale stanął na wysokości zadania, dodając postaci odpowiedniego, mocnego
charakteru. Niestety z resztą obsady wyszło różnie. Wypsikany samoopalaczem
Joel Edgerton jako Ramzes wypada niebywale sztucznie. Dwoi się i troi napinając
przy tym mięśnie, jednak efekt jest dosyć średni. Wracając do fabuły, wszystko
szło dla Mojżesza jak po maśle, był ulubieńcem Faraona, aż do czasu, gdy
okazało się, że nasz przyszły prorok i wybawiciel, jest Izraelczykiem. To
obraca sytuację i stosunek Ramzesa do naszego bohatera o 180 stopni. Mojżesz
zostaje wygnany z Egiptu, przemierzając pustynię odnajduje miłość, zakłada
rodzinę, podczas burzy dostaje kamieniem w głowę i wtedy doznaje objawienia
bożego (Bóg objawia się nie tylko w postaci gorejącego krzewu, ale więcej nie
wypada zdradzać). Musi wydostać Izraelitów z Egiptu i doprowadzić ich do Ziemi
Obiecanej. Dalej chyba każdy z Was zna tę historię, więc po co będę się nad nią
rozwodził. Tyle wystarczy.
Obsada na papierze wypada wyśmienicie. Christian
Bale, Joel Edgerton, John Turturro, Aaron Paul, Ben Mendelsohn, Sigourney Weaver,
Ben Kingsley, to same znane nazwiska. Jednak w praniu okazuje się, że połowa z
nich ma w filmie do powiedzenia dosłownie kilka kwestii, a tak to chowa się po
kątach, bądź jest przyczajona w cieniu Bale’a i Edgertona. To naprawdę wielki zawód
dla widzów lubujących się w grze tak zacnych postaci.
Niewątpliwie największą zaletą „Exodusu” jest jego
warstwa audiowizualna. Nie od dzisiaj wiadomo, że Scott ma do tego smykałkę i
każdy jego film wygląda fenomenalnie. Chyba nie ma na świecie lepszego reżysera
scen batalistycznych i to właśnie w tym filmie widać. Zdjęcia autorstwa Polaka,
Dariusza Wolskiego, robią niemałe wrażenie i to samo tyczy się efektów
specjalnych. Warto wspomnieć tutaj o naprawdę bardzo dobrej ścieżce dźwiękowej,
moim zdaniem idealnie uzupełniającej się z obrazem oglądanym na kinowym
ekranie.
Scott wybrał dla swojego filmu dość newralgiczny
temat, z góry narzucając na siebie tabuny krytyków. Powiedzmy sobie szczerze,
przy tematyce biblijnej inaczej być nie mogło. Na świecie żyje przeszło siedem
miliardów ludzi, z czego blisko dwa miliardy wyznaje chrześcijaństwo. Wśród tak
ogromnej liczby nietrudno znaleźć kogoś, komu nie spodoba się wizja Mojżesza,
ukazana w najnowszym filmie reżysera. Tym bardziej, że wizja Anglika może nieco
odbiegać od tej opisanej w Biblii. Jest nieco mniej biblijna, niż mogłoby się
wydawać. Nie mniej jednak film pomimo swego dość długiego runtime’u sięgającemu
150 minut, ogląda się z dużym zaciekawieniem i satysfakcją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz