środa, 28 stycznia 2015

Bible Origins: Moses - "Exodus: Bogowie i Królowie".

Jeden z największych wizjonerów kina, Sir Ridley Scott, miał ostatnimi laty dosyć średnią passę. Jego dokonania w postaci „Adwokata” oraz „Prometeusza”, znajdowały się wysoko na listach rozczarowań ubiegłych lat. Swoje winy reżyser odkupić mógł najnowszym widowiskiem biblijnym, opowiadającym o losach Mojżesza i wyprowadzeniu Izraelitów z Egiptu. Czy podołał temu zadaniu? Opinie za granicą są niezbyt pochlebne, jednak wydaję mi się, że jednocześnie zbyt mocno zaniżone.

„Exodus: Bogowie i Królowie” opowiada nam losy dorosłego Mojżesza, który od maleńkości wychowywał się na dworze Faraona Setiego. Jego syna, nieco nadpobudliwego, rządnego władzy i wielkości Ramzesa, traktował niczym brata. Sam Mojżesz wydaje się być jego przeciwnością. Skromny, nie wywyższający się, ugodowy lecz nie uległy. Wcielający się w niego Christian Bale stanął na wysokości zadania, dodając postaci odpowiedniego, mocnego charakteru. Niestety z resztą obsady wyszło różnie. Wypsikany samoopalaczem Joel Edgerton jako Ramzes wypada niebywale sztucznie. Dwoi się i troi napinając przy tym mięśnie, jednak efekt jest dosyć średni. Wracając do fabuły, wszystko szło dla Mojżesza jak po maśle, był ulubieńcem Faraona, aż do czasu, gdy okazało się, że nasz przyszły prorok i wybawiciel, jest Izraelczykiem. To obraca sytuację i stosunek Ramzesa do naszego bohatera o 180 stopni. Mojżesz zostaje wygnany z Egiptu, przemierzając pustynię odnajduje miłość, zakłada rodzinę, podczas burzy dostaje kamieniem w głowę i wtedy doznaje objawienia bożego (Bóg objawia się nie tylko w postaci gorejącego krzewu, ale więcej nie wypada zdradzać). Musi wydostać Izraelitów z Egiptu i doprowadzić ich do Ziemi Obiecanej. Dalej chyba każdy z Was zna tę historię, więc po co będę się nad nią rozwodził. Tyle wystarczy.

Obsada na papierze wypada wyśmienicie. Christian Bale, Joel Edgerton, John Turturro, Aaron Paul, Ben Mendelsohn, Sigourney Weaver, Ben Kingsley, to same znane nazwiska. Jednak w praniu okazuje się, że połowa z nich ma w filmie do powiedzenia dosłownie kilka kwestii, a tak to chowa się po kątach, bądź jest przyczajona w cieniu Bale’a i Edgertona. To naprawdę wielki zawód dla widzów lubujących się w grze tak zacnych postaci.


Niewątpliwie największą zaletą „Exodusu” jest jego warstwa audiowizualna. Nie od dzisiaj wiadomo, że Scott ma do tego smykałkę i każdy jego film wygląda fenomenalnie. Chyba nie ma na świecie lepszego reżysera scen batalistycznych i to właśnie w tym filmie widać. Zdjęcia autorstwa Polaka, Dariusza Wolskiego, robią niemałe wrażenie i to samo tyczy się efektów specjalnych. Warto wspomnieć tutaj o naprawdę bardzo dobrej ścieżce dźwiękowej, moim zdaniem idealnie uzupełniającej się z obrazem oglądanym na kinowym ekranie.

Scott wybrał dla swojego filmu dość newralgiczny temat, z góry narzucając na siebie tabuny krytyków. Powiedzmy sobie szczerze, przy tematyce biblijnej inaczej być nie mogło. Na świecie żyje przeszło siedem miliardów ludzi, z czego blisko dwa miliardy wyznaje chrześcijaństwo. Wśród tak ogromnej liczby nietrudno znaleźć kogoś, komu nie spodoba się wizja Mojżesza, ukazana w najnowszym filmie reżysera. Tym bardziej, że wizja Anglika może nieco odbiegać od tej opisanej w Biblii. Jest nieco mniej biblijna, niż mogłoby się wydawać. Nie mniej jednak film pomimo swego dość długiego runtime’u sięgającemu 150 minut, ogląda się z dużym zaciekawieniem i satysfakcją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz