Rodzeństwo Lana i Andy Wachowski to
jedni z najoryginalniejszych twórców Hollywood ostatnich dwóch dekad (i nie
chodzi mi tutaj o zmiany płci czy fikuśne stroje). Twórcy kultowego „Matrixa”
to osoby, które nie boją się eksperymentować przy swoich projektach. Ich filmy
to często nietuzinkowe widowiska, lepiej bądź gorzej odbierane przez krytyków,
jak i samych widzów. Według mnie jest to kwestia podejścia do twórczości tegoż
rodzeństwa. Działają oni w świecie filmu tak długo, że już po pierwszych informacjach
można się domyślić czego możemy się po danym filmie spodziewać. Problem w tym,
że rodzeństwo Wachowskich celuje swoimi ostatnimi filmami zbyt wysoko. Mierzą
oni w donośny, wyniosły ton historii, a nierzadko kończy się na nieporozumieniu
pomiędzy twórcami, a widzem.
Ich najnowsze dziecko zatytułowane
„Jupiter: Ascending”, a ochrzczone w naszym kraju podtytułem „Intronizacja”,
opowiada losy pewnej młodej kobiety, emigrantki z Rosji imieniem Jupiter (Mila
Kunis), która okazuje się być jedną z najważniejszych istot w całym
wszechświecie. Otóż świat w którym żyjemy i który znamy – Planeta Ziemia – nie
jest jedynym zamieszkałym ciałem niebieskim. Co więcej, jest Ona jedną z
młodszych planet – kolonii, w której żyją istoty ludzkie bądź im podobne. Cały
wszechświat rządzony jest przez pradawną dynastię rodu Abrasax, której żywot
określa się na tysiące, jak nie miliony lat. Po śmierci królowej, w dynastii
zostaje trójka spadkobierców tronu. Najstarszy Balem (Eddie Redmayne), druga w
kolejności Kalique (Tuppence Middleton) oraz najmłodszy Titus (Douglas Booth).
Jak się można łatwo domyślić, nasza główna bohaterka z dnia na dzień staje się
głównym obiektem zainteresowań wspomnianej trójki. Z biegiem czasu okazuje się,
że każdy ma tutaj swój ukryty cel, którego zdradzać nie wypada. Zapytacie, co
trójkę spadkobierców może obchodzić jakaś dziewucha z ziemi, która na co dzień
zajmuje się czyszczeniem kibli w domach bogaczy? Otóż Jupiter posiada w 100%
identyczny kod genetyczny jak Jej Wysokość królowa rodu Abrasax. W tym momencie
na scenie pojawia się Caine (Channing Tatum). Perfekcyjna maszyna do polowań,
który otrzymuje misję odnalezienia Jupiter i sprowadzenia jej do jednego ze
spadkobierców. Tak właśnie zaczyna się fabularny rollercoaster, którego dalszej
części zdradzać nie wypada.
Wachowscy już od pierwszych scen
atakują nas tym, czym zdefiniować można cały ich film. Jest cholernie
efektownie, a przy tym dosyć chaotycznie. Fabuła zdecydowanie wymaga większego
dopracowania. Twórcy nawrzucali do filmu masę teorii, idei, przekonań, które
tworzą razem jeden wielki misz – masz. Zostawiają nam ten cały ogrom informacji
do indywidualnej interpretacji. Tak więc, jeśli nie macie nic przeciwko teorii,
iż dinozaury zostały wybite przez obcą rasę, albo fakt, że z ludzkiego ciała
można wytworzyć fiolki z czasem, to poczujecie się tutaj jak w domu.
Zdecydowanie największym plusem tego
filmu jest jego warstwa audio – wizualna. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Michaela
Giacchino jest wprost cudowna. Zawiera tak zróżnicowane utwory, tak dobrze
napisane i zagrane, że niejedna space opera może „Intronizaji” pozazdrościć
tego elementu. Premiera filmu została przesunięta o ponad pół roku ze względu
na fakt, iż twórcy chcieli jak najlepiej dopracować efekty specjalne. I to im
się udało. Właśnie one w połączeniu z muzyką, są najlepszym elementem tego
filmu. Produkcje Wachowskich zawsze
charakteryzowały się świetnymi, oryginalnymi konceptami czy to światów, czy
postaci. Te elementy zawsze są u nich dopracowane do najmniejszego szczegółu. I
tutaj jest podobnie, chociaż z małymi zgrzytami (kapitan słoń rządzi).
A jak „Intronizacja” wypada
aktorsko? Strasznie nierówno. Podczas castingu popełniono jeden bardzo poważny
błąd, powierzając główną rolę Mili Kunis. Ok, aktorka z niej ładna, na ekranie
prezentuje się zacnie, jednak grać to ona zbyt dobrze nie potrafi. Na pewno nie
nadaje się do tego typu produkcji. Tatum wypada znacznie lepiej, jednak ucharakteryzowany
na „elfa albinosa” prezentuje się zbyt kiczowato. Reszta obsady nie wyróżnia
się z tłumu, może prócz Redmayne’a, który próbuje wnieść do swojej postaci
jakieś emocje. Straszną bolączką tego filmu są złe, nie chcę napisać, że
fatalne dialogi. Coś w nich po prostu nie gra, jeśli w momentach teoretycznej
powagi, wzbudzają w widzach efekt rozbawienia oraz politowania.
Czy zatem na nowym blockbusterze
rodzeństwa Wachowskich da się dobrze bawić? W mojej ocenie tak. Jeśli
podejdziecie do filmu z odpowiednią dawką dystansu i nie będziecie od niego
oczekiwać Bóg wie jakiej fabuły, to otrzymacie całkiem przyjemny seans,
wypełniony po brzegi wartką akcją, świetnymi efektami specjalnymi i kapitalną
ścieżką dźwiękową. Dane mi było obejrzeć film w technologii 4DX, która
charakteryzuje się ruchomymi fotelami, powiewem wiatru, strzelającym powietrzem
i kroplami wody, co jeszcze mocniej potęguje doznania podczas seansu. Pomimo
kilku fabularnych niedociągnięć i drewnianych dialogów, bawiłem się całkiem
przyjemnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz