środa, 7 stycznia 2015

Chaotyczne zakończenie trylogii - "Hobbit: Bitwa Pięciu Armii".

Ekranizacja „Hobbita” J. R. R. Tolkiena przeszła niesamowicie długą drogę od momentu ogłoszenia prac przez Warner Bros. aż do momentu jej debiutu na ekranach kin. Nad projektem pracowało wielu twórców, a w międzyczasie doszło nawet do zmiany reżysera. Pierwotnie obraz wyreżyserować miał Guillermo del Toro, ten jednak z braku cierpliwości do ciągłego przesuwania rozpoczęcia zdjęć, zrezygnował z posady. Przejął ją nie kto inny, jak ojciec sukcesu „Władcy Pierścieni”, Peter Jackson. Któż lepiej nadaje się na to stanowisko, niż Nowozelandczyk, posturą przypominający bohaterów powieści Tolkiena, hobbitów. Sam książkowy „Hobbit” w porównaniu do „Władcy Pierścieni” ma się jak płotka do wieloryba. Skala wydarzeń w książkach jest nieporównywalna. Jednak Jackson niezrażony tym faktem, postanowił pierwotnie stworzyć dwa filmy o przygodach grupy krasnoludów, hobbita i czarodzieja w szpiczastej czapce. Ileż to emocji i kontrowersji wzbudziła wiadomość o tym, że „Hobbit” jednak będzie trylogią. Czas od premiery „Niezwykłej przygody” zleciał jak z bicza strzelił. Ledwo co oglądaliśmy potyczki słowne Bilbo Bagginsa z Gollumem czy następnie ze smokiem Smaugiem, a już dane nam było na własne oczy obejrzeć zakończenie przygody niesfornej grupki bojowo nastawionych krasnoludów i odkrywającego w sobie odwagę Bilba.

            Ok, postawmy sprawę jasno. „Hobbit” to nie „Władca Pierścieni”. Nowa, bardziej baśniowa trylogia nawet nie powinna być porównywana do ponad dziesięcioletniego dzieła życia Petera Jacksona. Z prostej przyczyny. Zostałaby po prostu zmiażdżona pod kopytami Rohirrimów jak orkowie pod Minas Tirith. Dlatego trochę nie rozumiem rozpaczania fanów i ataków ludzi mniej lubujących się w filmach Jacksona. Do jasnej cholery, czy „Hobbit” nie był przypadkiem książką dla dzieci? Lekturą szkolną w co niektórych szkołach? Wręcz śmieszą mnie niektóre argumenty internetowych bojowników i innych znawców kina. Pora zrozumieć, że głównym odbiorcą tych filmów są dzieciaki. To one mają zaciągnąć swoich rodziców do kina i nieświadomie zmusić ich do wydania pieniędzy na bilet, popcorn, colę i cholera wie co jeszcze. My dorośli załapaliśmy się tutaj na gapę i w sumie powinniśmy cieszyć się z tego co jest, a nie marudzić.


            Nie zrozumcie mnie źle, nie zamierzam bronić tego filmu. „Bitwa Pięciu Armii” to najgorsza część tej trylogii. Jest to film co najwyżej dobry, nie umywający się do „Niespodziewanej podróży” czy skandalicznie zakończonego „Pustkowia Smauga”. Mnie też, tak jak zapewne większości z Was strasznie kole w oczy wątek romansu, a wręcz trójkąta miłosnego pomiędzy Kilim, Taurielą, a Legolasem. Elfka z krasnoludem? Toż to się nie godzi! Tylko zrozumcie, że dzieciakowi to nie robi różnicy. On ma za przeproszeniem wyjeba*e i pomyśli sobie tylko „O jaka ładna pani tak skacze i strzela z łuku i podoba się temu niskiemu panu z brodą”. Przymykam też oko na to, że filmowy świat „Hobbita” pozbawiony jest jakichkolwiek praw fizyki. Dzięki temu Legolas, którego powinno tutaj w ogóle nie być, wyrósł nam na największego badassa śródziemia.

            Wyczytałem ostatnio w zagranicznej prasie wypowiedź Petera Jacksona odnośnie współczesnych filmów. Otóż reżyser stwierdził, że nie lubi blockbusterów, a najbardziej ekranizacji komiksów, bowiem opierają się one tylko na efektach specjalnych i nie angażują widza. Coś w ten deseń. Cóż, wyrósł nam tutaj największy hipokryta Hollywood. Człowiek, w którego najnowszych produkcjach jest tak naćkane sztucznymi, czasami niepotrzebnymi efektami specjalnymi, że głowa mała. Ja rozumiem, nałożyć jakiś filtr żeby to wyglądało bardziej baśniowo, ale bez przesady. Naprawdę, aż mi się nie chciało wierzyć, że odpowiada za to w większości ta sama ekipa, która stworzyła przecudowny świat Pandory z „Avatara” Jamesa Camerona. Nie tylko efekty specjalnie nie dają rady. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Howarda Shore’a, którego soundtrack do „Drużyny Pierścienia” po prostu kocham, najzwyczajniej w świecie nie powala. Z całej trylogii zapamiętałem tylko jeden motyw muzyczny, a konkretnie „The Misty Mountains Cold” z części pierwszej. To samo świadczy za siebie.


            A co z historią? Ta pędzi na złamanie karku. Już od pierwszych ujęć wiadomo, że całość dąży to epickiego zakończenia przygody życia naszych bohaterów. Reżyser nawciskał tutaj tyle wątków, że nawet nie dał się wystarczająco nagadać Smaugowi, a ten już padł martwy, ugodzony harpunem. Kamera przeskakuje pomiędzy bohaterami ze zbyt dużą częstotliwością. Niektóre wątki nie powinny mieć tutaj nawet miejsca, jak chociażby przewlekająca się przez prawie cały film historia mało zabawnego, tchórzliwego jegomościa imieniem Alfrid. Jakiż on był nieśmieszny, a wręcz żałosny. Żeby nie było, że tylko narzekam, to wspomnę też o plusach fabularnych. A do nich po części zaliczyć mogę wątek Thorina i jego popadnięcie w obłęd żądzy władzy i bogactwa. Wcielający się w tą postać Richard Armitage dał tu kawałek naprawdę dobrego aktorstwa. Oczywiście jest i niezastąpiony, wręcz stworzony do swojej roli Martin Freeman, o Ianie McKellenie grzech nie wspomnieć. Kolejny warty uwagi wątek dotyczy Gandalfa, Galadrieli, Sarumana, Elronda i kilku jegomości, bardzo dobrze znanym fanom „Władczy Pierścieni”. Wzbudził on we mnie nieco wspomnień, emocji oraz ciarki na całym ciele. Z jednej strony można narzekać, że wszystkiego jest tutaj zbyt wiele naćkane, jednak pochwała należy się scenarzystom (w tym Jacksonowi i del Toro), za wyciśnięcie maksimum z trzystustronicowej książki dla dzieci oraz notatek pozostawionych po mistrzu Tolkienie.


            Czy trylogia opowiadająca losy naszych dzielnych bohaterów mogła prezentować się lepiej? Jestem tego stuprocentowo pewny. Cóż więc zawiodło? Otóż Peter Jackson w mojej ocenie zagalopował się zbyt mocno i chodzi tu zarówno o zbyt sztucznie wyglądającą warstwę wizualną, jak i o niedociągnięcia fabularne. Gdyby zamiast trzech filmów powstały jak pierwotnie planowano tylko dwa, może wtedy historia trzymała by się bardziej kupy, a sam film nie powodowałby wśród widzów znużenia. Niestety, ale „Hobbit” czy twórcy tego chcą czy nie, musi zmierzyć się z epickością „Władcy Pierścieni”, który to jeszcze długo pozostanie niedoścignionym ideałem kina fantastycznego.

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Hobbit" to produkt stworzony, aby zarabiać na fanach "Władcy Pierścieni". Cóż, na mnie też zarobili.
    Nowa trylogia nie jest taka zła. Jest miła dla oka. Aktorsko wypada bardzo dobrze. Freeman, McKellen, Armitage i nawet inni odtwórcy mniejszych ról spisali się świetnie. Ale fakt, kilka wątków raziło w oczy - trójkąt krasnoluda i elfów, Legolas stawiający się prawom fizyki (największy kit tego filmu), czy ten nieszczęsny Alfrid (kit nr 2). Co mnie jeszcze dotknęło, to to, że przecież przez prawie całą trzecią część nie widzieliśmy niektórych krasnoludów.
    Nie jest to tak wybitne dzieło jak "Władca Pierścieni", ale mamy nową dobrą trylogię fantasy. /Maciek

    OdpowiedzUsuń