sobota, 7 grudnia 2013

Zjednoczeni przeciwko systemowi - "Igrzyska Śmierci: W Pierścieniu Ognia".

           Zastanawialiście się kiedyś czym różnią się od siebie książkowe, a za razem filmowe fenomeny skierowane do nastolatków? Mam tu na myśli przede wszystkim takie serie jak „Harry Potter”, „Saga Zmierzch” oraz tę najświeższą, czyli „Igrzyska Śmierci”. Swego czasu Stephen King wypowiedział się na temat tych dwóch pierwszych. Jego słowa brzmiały mniej więcej tak. „Seria „Harry Potter” jest o przezwyciężaniu strachu, znajdowaniu wewnętrznej siły i robieniu tego, co jest słuszne w walce z przeciwnikiem. „Zmierzch” jest o tym, jak ważne jest to, by mieć chłopaka.”. I wiecie co? Zgadzam się w stu procentach z mistrzem horroru. Co więcej, słowa opisujące serię o młodym czarodzieju według mnie idealnie odnoszą się również do „Igrzysk Śmierci”.


           O ile ekranizacja pierwszej części tej książkowej trylogii jakoś mocno mnie nie dotknęła, o tyle drugi film „W pierścieniu ognia” już bardzo. Igrzyska w których wcześniej udział brała Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence), to pestka w porównaniu z tym co czeka ją teraz. Nasza bohaterka znajduje się na celowniku władz państwa Panem. Nie podoba im się jej wpływ na pozostałe dystrykty. Ludność jest bliska doprowadzenia do buntu, co grozi obaleniem systemu. Władze wpadają więc na pewien pomysł. Nadchodzi 75-ta rocznica pierwszych igrzysk, więc wypadałoby uczcić je w specjalny sposób. Tym razem w tych morderczych zawodach udział wezmą triumfatorzy sprzed lat. W tym oczywiście nasza Katniss oraz Peeta Mellark (Josh Hutcherson), jej przyszywana miłość. Są bowiem oni dla całej ludności przykładem prawdziwej, oddanej miłości, pełnej szczerego uczucia. Lecz jest to tylko pozór. Ludzie zaczynają się domyślać, że jest to gra pod publiczkę. Zaczynają coraz bardziej się przeciwko temu buntować, co przynosi ofiary wśród cywilów. Więcej o fabule Wam nie powiem. Nie chciałbym Wam zdradzić zbyt wiele, a wypadałoby samemu zapoznać się z historią bohaterów. Historia jest ciekawa, myślę że się nią nie zawiedziecie.

           Mówiąc szczerze to film nie ma jakiegoś zawrotnego tempa. Wręcz przeciwnie. Akcja rozkręca się bardzo powoli. Obraz trwa prawie dwie i pół godziny, z czego co najmniej połowa jest swoistym wprowadzeniem widza w sytuację jaka panuje w Panem. Pokazane są rozterki życiowe głównej bohaterki. Jej strach przed utratą rodziny. Wszystko to okraszone jest naprawdę przygnębiającym klimatem. Obraz w dosadny sposób pokazuje to, jak ludzie mogą być wobec siebie bezlitośni. Do czego doprowadza władza i chęć kontrolowania obywateli. Podczas seansu szczerze współczułem bohaterom tego, w jakiej znajdują się sytuacji. W końcu jak Wy byście się poczuli, gdybyście musieli ponownie stanąć na arenie przeciwko osobom, których praktycznie nie znacie? A Waszym głównym celem byłoby zabicie ich wszystkich? W imię czego? Popapranego ustroju politycznego? Strzeżcie się politycy całego świata przed taką przyszłością.


           Aktorsko film oczywiście nie zawodzi. Lawrence jest w swojej roli niezwykle prawdziwa. Ewidentnie to ona gra tutaj pierwsze skrzypce. Są w tym obrazie też inne perełki. Postacie które wzbudzają w widzu szalenie mieszane emocje. Jest Caeser Flickerman (Stanley Tucci), fioletowo-włosy prowadzący show dla widzów, który w jednej chwili wzbudza pozytywne emocje, by za chwilę zachować się tak, że ma się ochotę strzelić mu w mordę byleby nie szczerzył swoich sztucznych białych zębów. Jest też cholernie irytująca w swoim zachowaniu i makijażu Effie (Elizabeth Banks), która z całych sił stara się wspierać głównych bohaterów, co oczywiście jej nie wychodzi zbyt dobrze (a wręcz tragicznie). Jest też znany i lubiany Heymitch (Woody Harrelson) oraz zawsze służący pomocą projektant mody Cinna (Lenny Kravitz). Obsada iście zróżnicowana co dodaje obrazowi smaczku.

           Technicznie produkcja stoi na naprawdę wysokim poziomie. Zarówno efekty specjalne jak i zdjęcia potrafią zrobić wrażenie. Ścieżka dźwiękowa idealnie wkomponowuje się w sytuację na ekranie. Sceny dziejące się na arenie kręcone były specjalnymi kamerami IMAX. Niestety zbyt wiele o wrażeniach Wam powiedzieć nie mogę, ponieważ film oglądałem w zwykłym kinie. Nie mniej jednak wierzę twórcom na słowo, że sceny te robią wrażenie na widzu.



           Podsumowując. „Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia” to naprawdę porządny, dobrze zrealizowany film. Być może posiada zbyt długie wprowadzenie w stosunku do akcji dziejącej się na arenie. Nie mniej jednak mi podobał się ten zabieg. Dzięki temu widz może lepiej poznać historię, zamiast skupiać się tylko i wyłącznie na wzajemnym eliminowaniu się uczestników igrzysk. To co nie przypadło mi do gustu, to zakończenie. Jest to swoisty cliffhanger. Z drugiej strony zabieg ten spowodował, że już nie mogę doczekać się kontynuacji. Bardzo podobał mi się za to klimat tej części, który jest o wiele poważniejszy w porównaniu z poprzednią częścią. Nadaje on wrażenia prawdziwej beznadziejności w jakiej znajdują się bohaterowie. Mam ogromną nadzieję, że w naszym prawdziwym świecie nigdy nie dojdzie do takich wydarzeń, jakie prezentują nam „Igrzyska Śmierci”.

1 komentarz:

  1. Ja uwielbiam "Igrzyska", zarówno te książkowe, jak i filmowe. Mnie druga część podobała się bardzo - chyba najbardziej ta powaga, o której wspomniałeś :) I ja też nie mogę doczekać się kolejnego filmu!

    OdpowiedzUsuń